Sydney- you are fcuken awesome.Niestety dzisiaj (sobota) pogoda się zepsuła. Niby dalej jest w miarę ciepło ale słońca w ogóle nie widać.
Dzisiaj umówiłem się z kolega, z którym kiedyś pracowałem. Nie widzieliśmy się od 8 lat. Kolega mieszkał to tu to tam aż 3 lata temu osiedlił się w Sydney.
Umawiamy się przy Circulay Quay i wskakujemy na prom do Manly. Prom to atrakcja sama w sobie, ale niestety trudno wytrzymać na zewnatrz.
Na Manly celem jest 10km spacer do Spit Bridge. Trasa jest dość fajna w przeciwieństwie do pogody. Gadamy sobie o ostatnich ośmiu latach więc trasa mija bardzo szybko.
Przy Spit Bridge wskakujemy w autobus, który zabiera nas do dzielnicy Newtown i Marickville. Na poczatek lunch w bardzo fajnej mięsnej knajpie. Mojego kolegę właściciel wita już od progu, widać, że jest tu częstym gościem.
Jedzenie jest bardzo dobre, jak również i ceny. Miejsce bardzo polecam, mimo, że jest trochę z dala od centrum (Macellaria Newtown). Okolica to obecnie mekka kraftowych browarów i głównie dlatego tu trafiliśmy.
W sumie to nie pamiętam dokładnie ile ich odwiedziliśmy, ale raczej całkiem sporo. Na koniec kolega łapie Ubera do domu a ja wsiadam w pociag do hotelu.
Fajnie było poznać trochę inna stronę Sydney. Swoja droga, to też dobra miejscówka dla plane spotterów.W niedzielny poranek budzę się dość wcześnie i wybieram się na mszę do katedry, która w środku jest przeogromna.
Później wracam do hotelu się spakować i wymeldować bo dzisiaj o 18 mam lot do Melbourne. Nie chce mi się pytać nawet o późne wymeldowanie skoro czas zamierzam spędzić na łażeniu po mieście.
Zostawiam plecak na przechowanie i na pierwszy ogień idzie Queen Victoria Building. Zdecydowanie warto zajrzeć do środka. W kategorii “centra handlowe” to chyba równie podobał mi się tylko GUM w Moskwie.
No i w końcu idę do Darling Harbour - próbowałem tam dotrzeć chyba już ze dwa razy, ale ciagle mi nie wychodzilo.
Muszę przyznać, że ta okolica jakoś mnie specjalnie nie powaliła na kolana. Zreszta podobnie jak przyległe Chinatown.
Chociaż można znaleźć kilka ciekawych budynków:
Placze się jeszcze chwilę po Paddy’s Market i jako, że mam jeszcze teochę czasu, za porada Lonely Planet wybieram się na Kings Cross. LP pisze coś o regeneracji dzielnicy, ale na pierwszy rzut oka widać raczej degenerację. Całe szczęście im dalej od dworca tym lepiej i okolica robi się dość ciekawa. Widać, że otwiera się całkiem sporo nowych kawiarni, restauracji itp, a ulica MacLeay jest bardzo przyjemna. Nie za bardzo rozumiem dlaczego nie mogę znaleźć żadnych zdjęć z tej okolicy...
Robię sobie spacer jeszcze przez Ogród Botaniczny w nadzieji, że jednak zobaczę te słynne nietoperze, ale niestety nic
:(.
Zbieram się na lotnisko (przez Mascot) i docieram do MEL opoźnionym o 40 minut A330 QF.
Biegnę odebrać samochód i jadę do koleżanki, gdzie zatrzymam się kolejne dwie noce.Niestety Melbourne przywitało mnie okropna, jak na poczatek tutejszego lata, pogoda. Jest ok 14 stopni i wietrznie ale jestem tu tylko jeden dzień, więc wychodzę z domu.
Na poczatek idę do Shrine of Remembrance i poszwędać się po ogrodzie botanicznym. Widok ze Shrine jest całkiem przyjemny, chwilę mi zajmuje żeby zlokalizować słynna twarz na balkonach.
Dochodzę do rzeki i idę ścieżka aż do mostu i przechodzę na Federation Sqare i później idę ścieżka wytyczona przez LP. Degraves Street, Centre Place, Block i Royal Arcade i w stronę Ratusza i Manchester Building.
Miasto bardzo mi się podoba i nie mogę się nadziwić jak różne jest od Sydney.
Idę dalej obejrzeć słynne grafiti i wracam do Federation Square. Teraz mam w planie iść do Queen Victoria Market ale stwierdziłem, że najpierw zajdę do informacjibturystycznej po papierowa mapę, bo inaczej bateria w telefonie za długo nie wytrzyma. I całe szczęście, bo miła pani poinformowała mnie, ze rynek w poniedziałki jest niczynny. No cóż, może innym razem.
Zmieniam więc kierunek i idę do biblioteki, Exhibition House i Melbourne Museum. Łażę troche po ulicy obok, na której sa przepiękne “szeregówki”. Potem Parlament i umawiam się na obiado- kolację z koleżanka jak skończy pracę.
Idziemy do bardzo fajnej knajpy, no i nie mam wyboru, musi być kangur. Jestem nieco negatywnie nastawiony do zjedzenia tego przesympatycznego zwierzaka ale... smakuje nawet calkiem nieźle.
Potem chodzimy jeszcze troche po południowym brzegu rzeki i idziemy do domu po jest naprawdę zimno.
Jutro ruszam w stronę Great Ocean Road, z małym przystankiem na St. Kilda.
Melbourne naprawdę polubiłem i mam nadzieję, że to noe moja ostatnia wizyta tutaj. Poza tym bardzo kompaktowe. Większość atrakcji można obejść, ale dla leniwszych w obrębie CBD tramwaje sa za darmo.Wyruszam z domu tuż po 8 rano i jadę na St Kilda. Głównym powodem, dla którego chciałem tam pojechać było miejsce, w którym swoja karierę rozpoczynał jeden z moich ulubionych muzyków - pan Nick C. The George Lounge nie pełni już swojej funkcji ale budynek ciagle istnieje.
Skoro już tu jestem to podjeżdzam na molo w nadzieji na pingwiny. Pogoda byla jednak tak paskudna, że żaden rozsadny pingwin nie będzie siedział na zewnatrz. Wracam więc do samochodu i kieruję się na Torquay, gdzie zatrzymuję się w informacji turystycznej, co okazuje się naprawdę dobrym pomysłem. Obsługa jest bardzo pomocna i wyekwipowany w mapy jadę dalej.
Zatrzmymuję się na chwilę w Torquay, głównie żeby rzucić okiem na Point Danger.
Po drodze zatrzymuje sie jeszcze na Bells Beach i w paru innych punktach widokowych.
Pani w informacji mówi, że w Anglesea można zobaczyć kangury - żyja sobie na polu golfowym. Nie za bardzo odpowiada mi ta koncepcja, bo wolałbym się z nimi spotkać gdzieś w totalnej dziczy, ale boję się, że mogę nie mieć okazji.
Ogólnie to żyja tam na wolności, tzn moga sobie iść gdzie chca, pole jest tylko trochę ogrodzone, ale wyglada na to, że czas głównie spędzaja właśnie tam. Za wejście na pole płaci się 12.50 za objazdówkę meleksem. Jak się okazało później kangurów już nie spotkałem, więc ogólnie jestem zadowolony, że się tam zatrzymałem.
Dłuższy przystanek robie sobie w Lorne, które jest całkiem sympatycznym miasteczkiem i wcinam tam lunch.
Jadę też nad wodospad Erskine i na punkt widokowy. Oba miejsca warte uwagi jednak pożeraja trochę czasu.
Jadę więc dalej do Kennth Park, gdzie można zobaczyć koale. W okolicy parkingu jest tylko jeden miś i to dość wysoko. Nie jestem zbyt ukontentowany więc idę droga dobry kawałek dalej. Miałem się już poddać a tu nagle niespodzianka.
Zagadka: ile koali jest na tym zdjęciu?
Trochę za długo mi tu zeszło i uświadamiam sobie, że już nie zdażę na Cape Otway. Jadę więc prosto do 12 Apostołów. Pogoda za Port Campbell robi się coraz gorsza, termometr w samochodzie twierdzi, że na zewnatrz jest 10 stopni. Zatrzymuję się przy apostołach i ledwo mogę ustać na nogach jak wychodzę z samochodu. Wiatr jest taki, że nie jestem w stanie stabilnie utrzymać telefonu żeby zrobić zdjęcie. Okropna pogoda z pewnościa dodaje temu niesamowitwmu miejscu dramatyzmu, ale nie pomaga zbytnio w kontemplacji otoczenia.
Jadę jeszcze do Loch Ard George i wymiękam - pędzę na noclek do motelu w Warrnambool. Właściciel od progu krzyczy do mnie po imieniu - okazuje się, że już czekał tylko na mnie.
Znajduję jeszcze tylko coś do zjedzenia na mieście i idę spać. Plan na kolejny dzień był taki, że wrócę do Melbourne góra przez Grampinas. Kiedy się budzę rano, okropnie leje, więc po śniadaniu w miasteczku decyduję się wracać po GOC i zobaczyć ominięte atrakcje.
Zatrzymuję się the The Bay of Islands, The Grotto i London Bridge i w jeszcze może jednym czy dwóch punktach. Kawa w Port Campbell i wracam na lotnisko w Melbourne.
O samej drodze nie ma co pisać. Zdziwiło mnie, że w środku dnia w jednym z miasteczek po drodze była kontrola trzeźwości - Policja zatrzymuje wszystkich i większość zgania na bok. Kiedy podjeżdzam, akurat maja całkiem kilku dmuchajacych więc każa mi jechać dalej.
Swoja droga 100 km/h na dwu-pasmówce to lekka przesada... Jeździ się ok, co mnie jednak wkurza to że kierunkowskazy sa z innej strony niż normalnie. Ciagle więc właczam wycieraczki zamiast kierunkowskazów i odwrotnie. Nie wiem czy to przypadłość tego akurat modelu czy po prostu w Australii tak maja.
Oto moja towarzyszka podróży:
Trochę mi schodzi znalezienie stacji benzynowej, ale docieram na czas. Bardzo doceniam status z OW bo kolejka do normalnej odprawy jest straszna. Pani musi sprawdzić NZeTa i dalszy bilet.
Lecę w B737 do Auckland. Lot mija bardzo szybko tak jak i procedury graniczne. Tym razem udaje się dostać pieczatke
:). Odbieram samochód, loguję się w pobliskim ibisie i do spania...@tropikey - muszę Cię rozczarować, fajerwerków już nie będzie
:(.
@Akna - tak w Raglanie. Całkiem ok, tylko właścicielowi paszcza nie chciała się zamknać w ogóle - wyjście z recepcji zajęło mi 15 min
:). Mieścina rzeczywiście całkiem wporzo - przynajmniej coś tam jest, bo w takim Port Campbell to nie dość że drogo to dwie ulice na krzyż.W Nowej Zelandii nie mam zbyt wiele czasu więc usiłuje wstać wcześnie co udaje mi się tylko połowicznie.
Ibis, jak to ibis - wiadomo, ale zaleta tego jest jego położenie. Jest też supermarket tuż obok gdzie można sobie kupić coś na śniadanie. Alkohol tylko do 23.
Za cel obieram sobie The Bay of Islands. Trochę daleko, ale przecież dam rade. Dosłownie zaraz za Auckland kończy się dwupasmówka. Widoki na poczatek sa trochę nudne, potem jest trochę winiarni i zaczyna się robić troche ciekawiej. Widoki sa naprawdę przepiękne więc zatrzymuję się parę razy.
W końcu po prawie 4 godzinach docieram do Paihia. No nie żałuję, że tu przyjechałem
:). Idę do informacji turystycznej i pani sugeruje przeprawę promem pasażerskim do Russel. Bardzo mi to pasuje, bo chciałem tam pojechać tak czy siak, umknęło mi jednak, że sa promy z Paihia.
Przeprawa kosztuje 14 NZD w dwie strony i trwa ok. 15 min no ibsama w sobie jest trochę atrakcja. Russell to urokliwe lecz bardzo małe miasteczko, trochę łażę po ulicach i w końcu decuduję się na spacer na druga strone półwyspu. Idac scieżka przez las, drogę przebiega mi kiwi. Niestety zanim wyciagnałem telefon to zniknał w krzakach.
Po powrocie do centrum Russell wcinam pizze na lunch i idę na prom spowrotem do Paihia. Jężdzę jeszcze trochę po okolicy i zaczynam zjeżdzać na południe.
Nocleg ogarnałem w miejscowości Orewa - nie chciałem być daleko od lotniska w dniu wylotu przez Pacyfik, a poza tym chciałem jeszcze rzucić okiem na Auckland.
Orewa okazuje się całkiem sympatyczna mieścina. Chodzę trochę po plaży, potem centrum na jedzenie i supermarket. Trochę w sumie padam na twarz więc dość wcześnie melduję się w łóżku z nadzieja, że wyjadę do Auckland zanim zaczna się poranne korki.
Z nadziei oczywiście nic nie wyszło i jadę ok 50 min. Czego na pewno nie brakuje w Auckland - to parkingów. Znalezienie miejsca nie sprawia żadnego problemu. Na poczatek idę na wieżę. Trochę drogo ale ogólnie ok - nie mam za wiele czasu więc przynajmniej obejrzę miasto z góry.
Później trochę spaceruję po okolicy i obok uniwersytetu. Miasto jest dość nieciekawe z tej strony centrum. Bardzo dużo też różnych robót budowlanych.
Idę nabrzeżem w stronę portu i robi się coraz przyjemniej. To już na prawde fajna okolica. Żałuję, że nie będę tu wieczorem. Swoja droga, Hilton ma fantastyczne położenie. Przed samym odjazdem rzucam jeszcze okiem na Ratusz i okolice i zmykam na lotnisko.
Czeka na mnie Dreamliner UA do SF - to mój pierwszy raz w Dreamlinerze! W SF nie zostaję, przesiadam się na samolot do Dallas.
UA niestety w Y, mimo licznych prób nie udało się znaleźć dostępności w C za mile.
Koło mnie siedzi kobieta z ok. 7-8 letnim symem. Ogladam sobie coś ma ekranie, kiedy nagle kobieta klepie mnie po ramieniu i mocno podekscytowana mówi “popatrz, purpurowe niebo”. Wyciaga aparat i zaczyna klepać fotki.
Po sekundzie uświadamiam sobie, że przyciemnono szyby Dreamlinera i stad ten efekt... na zewnatrz jest jeszcze zupełnie jasno... nie chcę jej psuć zabawy więc się noe odzywam.
W SF ladujemy chwilę przed czasem - na przesiadkę mam tylko 2h co w USA wcale nie jest dużo ale jakimś cudem zdażam. Różnica czasu między Auckland i SF to 19 godzin. Mam extra piatek w gratisie.
W Dallas odbieram mojego pick-upa i jadę do hotelu. Jestem trochę skopany więc za wiele nie robię - ale znajduję energię na łososiowego burgera...Grudniowy dzień w Dallas okazuje się być cieplejszy niż kilka dni temu w Melbourne. Po śniadaniu wskakuję w RAM-a:
i jadę do downtown. Nigdy nie jeździłem pick-upem, więc stad pomysł na jego wypożyczenie. Muszę przyznać, że całkiem mi się podoba. Parkuję tuż przy Dealey Plaza i robię obchód okolicy. Okazuje się, że dzisiaj jest parada świateczna. Zjeżdza się coraz więcej ludzi i wiele ulic jest zamkniętych dla ruchu.
Downtown jest dość fajne moim zdaniem, ale brakuje tam tego “czegoś”. Mam tu bardzo mało czasu, trudno więc do końca ocenić, ale miejsce wydaje się trochę nudnawe.
Muszę się powoli zbierać na lotnisko, jeszcze tylko drobne zakupy, oddaję auto i zaraz odlatuję do Chicago, gdzie odwiedzam rodzinę, więc relacja zawieszona do poniedziałku.
Na lotnisku idę do lounge American Airlines - to nie jest mój pierwszy raz u nich, więc nie było to zaskoczenie, ale dalej nie mogę się nadziwić zwyczajowi dawania napiwków barmanowi w lounge... to już sa napiwki level expert. Zreszta w ogóle te saloniki AA to pozostawiaja wiele do życzenia.Lot do Chicago mija bezproblemowo – na uwagę zasługuje wyłącznie wyjątkowo niemiła stewardessa. No i tutaj następuje fast – forward do poniedziałku. Do Europy wybieram się Iberią – nigdy jeszcze nie leciałem tą linią w C, więc jestem dość ciekawy jak to wygląda.
Iberia lata z Terminala 3 – więc jedyna dostępna opcja to lounge AA. Tym razem nie jest aż tak tragicznie, pewnie dlatego, że nie jestem głodny, więc totalnie ignoruje jedzenie, a raczej jego bardzo kiepski wybór. Boarding mamy nieco opóźniony, ale idzie sprawnie, więc wreszcie mam okazje zapoznać się z siedzeniem. Sam układ jest całkiem ok lecz muszę przyznać, że rozczarowany jestem super badziewnymi słuchawkami (bez noise cancellation), oraz brakiem jakichkolwiek schowków na drobiazgi. Sterowanie systemem rozrywki też pozostawia wiele do życzenia – sam ekran jak i „pilot” strasznie topornie reagują na dotyk. Zresztą sam wybór filmów i muzyki jest dosyć kiepski.
Jeżeli chodzi o jedzenie i wybór wina to jest już zdecydowanie lepiej. Jak na samolotowe dania, jest nawet smacznie, ale nad prezentacją mogliby popracować. Po serwisie rozkładam łóżko i próbuję spać, ale jakoś średnio mi to wychodzi. Nie wiem czy to dlatego, że w sumie jest dopiero wczesne popołudnie, czy to dlatego, że łóżko wydaje mi się niezbyt wygodne. Rezultat jest taki, że przesypiam ledwie 1.5 godziny. W Madrycie lądujemy w strasznej mgle, ale o czasie.
Dalszy lot mam dopiero o po 17, więc wybieram się „na miasto”. Na początek jednak odszukuję salonik dla przylatujących, o którego istnieniu dowiedziałem się całkowicie przypadkiem. Z jakichś przyczyn nie jest jakoś specjalnie reklamowany.
Prysznic i śniadanie poprawia mi trochę humor, więc zostawiam bagaż w przechowalni (10 EUR) i wsiadam w metro. W Madrycie byłem już ze dwa razy, więc jakiegoś specjalnego planu nie mam – po prostu wolnym tempem łażę sobie po głównych ulicach w centrum. Bardzo lubie to miasto więc czas mija szybko, przysiadam to na kawę to na kanapkę i czas wracać na lotnisko.
Trasa bedzie też na żywo - jak wrzuce mapkę teraz to już nikt nie bedzie czytał
;). A na poważnie, to jakoś specjalnie innowacjne to RTW nie jest - no ale w końcu, to mój pierwszy raz!
Lepiej wrzuć mapke teraz bo się potem może okazać, że nie bedzie Ci się chciało dopisać do końca
;) i nie będziemy wiedzieli co bylo w planie.Ja myślałem, że teraz przy moim drugim RTW napiszę jakąś relację ale zupełnie nie miałem na to siły. Dlatego podziwiam za chęci i życze wytrwałości i dopisania do końca.
tropikey napisał:Trzymamy kciuki!I dawaj najpierw trasę, co by nam apetyt rozbudzić
:DWysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu TapatalkaPodpinam się z prośbą o trasę. I oczywiście powodzenia!
lataczuk napisał:Co do Oslo to każdy mi mówi, że tam nic nie ma. Jednak wolę sam sprawdzać takie rzeczy. Mam nadzieje tylko, że pogodynka się myli i pogoda pozwoli pochodzić kilka godzin.
Dla mnie miasto jest bardzo fajne, uwielbiam miks historycznej i nowoczesnej architektury w lekkim, a zarazem ekstrawaganckim nordyckim wydaniu, jest parę fajnych miejsc do zobaczenia, świetne wrażenie wrobi wybrzeże, budynek opery itp. Jeśli trafi się dobra pogoda, to Oslo robi świetne wrażenie.
A, problem ze zdjęciami... Pomogli mi forumowicze, którzy zrzucił się na Tapatalk VIP za 100 "kinów".Robimy zrzutkę?Przesyłam od siebie pierwszą partię
:) Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
Te kiny też służą do wzięcia VIP na miesiąc. Ale można też wziąć VIP na miesiąc na próbę. Obie wersje są OK. Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
lataczuk napisał: Przez to zamieszanie nawet nie zauważyłem, że nie dostałem żadnej pieczatki
:((. Na wyjeździe już pewnie nie ma szans. Niestety nie ma już pieczatek w Sydney. W zeszłym roku, tak samo jak Ty teraz, przy wjeździe zapomniałem poprosić a przy wyjeździe już nie chcieli wbić. A w tym roku specjalnie pamiętałem i poprosiłem na wjeździe ale się okazało, że nawet nie mają czym przybić. Na wyjeździe nawet już nie pytałem.
@lataczuk, tak wycieraczki z migaczami zamienione tam mają
;-) też nas to wkurzało
:DSpałeś w raglanie w Warnambool? Całkiem fajna mieścina, jednak jechanie tam ekstra po zobaczeniu atrakcji GOR było już mocno dobijające zmęczeniem niestety.
@tropikey - muszę Cię rozczarować, fajerwerków już nie będzie
:(. @Akna - tak w Raglanie. Całkiem ok, tylko właścicielowi paszcza nie chciała się zamknać w ogóle - wyjście z recepcji zajęło mi 15 min
:). Mieścina rzeczywiście całkiem wporzo - przynajmniej coś tam jest, bo w takim Port Campbell to nie dość że drogo to dwie ulice na krzyż.
Gratuluję udanej podróży.Widzę, że mamy bardzo podobne odczucia z lotu w C Iberią: bardzo słabe słuchawki i nieprzespany lot (z tą różnicą, że ja leciałem z SCL, więc niezdolność organizmu do zapadnięciacw sen była jeszcze bardziej dokuczliwa).Teraz najgorsze... Powrót do szarej codzienności
:(Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
Sydney- you are fcuken awesome.Niestety dzisiaj (sobota) pogoda się zepsuła. Niby dalej jest w miarę ciepło ale słońca w ogóle nie widać.
Dzisiaj umówiłem się z kolega, z którym kiedyś pracowałem. Nie widzieliśmy się od 8 lat. Kolega mieszkał to tu to tam aż 3 lata temu osiedlił się w Sydney.
Umawiamy się przy Circulay Quay i wskakujemy na prom do Manly. Prom to atrakcja sama w sobie, ale niestety trudno wytrzymać na zewnatrz.
Na Manly celem jest 10km spacer do Spit Bridge. Trasa jest dość fajna w przeciwieństwie do pogody. Gadamy sobie o ostatnich ośmiu latach więc trasa mija bardzo szybko.
Przy Spit Bridge wskakujemy w autobus, który zabiera nas do dzielnicy Newtown i Marickville. Na poczatek lunch w bardzo fajnej mięsnej knajpie. Mojego kolegę właściciel wita już od progu, widać, że jest tu częstym gościem.
Jedzenie jest bardzo dobre, jak również i ceny. Miejsce bardzo polecam, mimo, że jest trochę z dala od centrum (Macellaria Newtown). Okolica to obecnie mekka kraftowych browarów i głównie dlatego tu trafiliśmy.
W sumie to nie pamiętam dokładnie ile ich odwiedziliśmy, ale raczej całkiem sporo. Na koniec kolega łapie Ubera do domu a ja wsiadam w pociag do hotelu.
Fajnie było poznać trochę inna stronę Sydney. Swoja droga, to też dobra miejscówka dla plane spotterów.W niedzielny poranek budzę się dość wcześnie i wybieram się na mszę do katedry, która w środku jest przeogromna.
Później wracam do hotelu się spakować i wymeldować bo dzisiaj o 18 mam lot do Melbourne. Nie chce mi się pytać nawet o późne wymeldowanie skoro czas zamierzam spędzić na łażeniu po mieście.
Zostawiam plecak na przechowanie i na pierwszy ogień idzie Queen Victoria Building. Zdecydowanie warto zajrzeć do środka. W kategorii “centra handlowe” to chyba równie podobał mi się tylko GUM w Moskwie.
No i w końcu idę do Darling Harbour - próbowałem tam dotrzeć chyba już ze dwa razy, ale ciagle mi nie wychodzilo.
Muszę przyznać, że ta okolica jakoś mnie specjalnie nie powaliła na kolana. Zreszta podobnie jak przyległe Chinatown.
Chociaż można znaleźć kilka ciekawych budynków:
Placze się jeszcze chwilę po Paddy’s Market i jako, że mam jeszcze teochę czasu, za porada Lonely Planet wybieram się na Kings Cross. LP pisze coś o regeneracji dzielnicy, ale na pierwszy rzut oka widać raczej degenerację. Całe szczęście im dalej od dworca tym lepiej i okolica robi się dość ciekawa. Widać, że otwiera się całkiem sporo nowych kawiarni, restauracji itp, a ulica MacLeay jest bardzo przyjemna. Nie za bardzo rozumiem dlaczego nie mogę znaleźć żadnych zdjęć z tej okolicy...
Robię sobie spacer jeszcze przez Ogród Botaniczny w nadzieji, że jednak zobaczę te słynne nietoperze, ale niestety nic :(.
Zbieram się na lotnisko (przez Mascot) i docieram do MEL opoźnionym o 40 minut A330 QF.
Biegnę odebrać samochód i jadę do koleżanki, gdzie zatrzymam się kolejne dwie noce.Niestety Melbourne przywitało mnie okropna, jak na poczatek tutejszego lata, pogoda. Jest ok 14 stopni i wietrznie ale jestem tu tylko jeden dzień, więc wychodzę z domu.
Na poczatek idę do Shrine of Remembrance i poszwędać się po ogrodzie botanicznym. Widok ze Shrine jest całkiem przyjemny, chwilę mi zajmuje żeby zlokalizować słynna twarz na balkonach.
Dochodzę do rzeki i idę ścieżka aż do mostu i przechodzę na Federation Sqare i później idę ścieżka wytyczona przez LP. Degraves Street, Centre Place, Block i Royal Arcade i w stronę Ratusza i Manchester Building.
Miasto bardzo mi się podoba i nie mogę się nadziwić jak różne jest od Sydney.
Idę dalej obejrzeć słynne grafiti i wracam do Federation Square. Teraz mam w planie iść do Queen Victoria Market ale stwierdziłem, że najpierw zajdę do informacjibturystycznej po papierowa mapę, bo inaczej bateria w telefonie za długo nie wytrzyma. I całe szczęście, bo miła pani poinformowała mnie, ze rynek w poniedziałki jest niczynny. No cóż, może innym razem.
Zmieniam więc kierunek i idę do biblioteki, Exhibition House i Melbourne Museum. Łażę troche po ulicy obok, na której sa przepiękne “szeregówki”. Potem Parlament i umawiam się na obiado- kolację z koleżanka jak skończy pracę.
Idziemy do bardzo fajnej knajpy, no i nie mam wyboru, musi być kangur. Jestem nieco negatywnie nastawiony do zjedzenia tego przesympatycznego zwierzaka ale... smakuje nawet calkiem nieźle.
Potem chodzimy jeszcze troche po południowym brzegu rzeki i idziemy do domu po jest naprawdę zimno.
Jutro ruszam w stronę Great Ocean Road, z małym przystankiem na St. Kilda.
Melbourne naprawdę polubiłem i mam nadzieję, że to noe moja ostatnia wizyta tutaj. Poza tym bardzo kompaktowe. Większość atrakcji można obejść, ale dla leniwszych w obrębie CBD tramwaje sa za darmo.Wyruszam z domu tuż po 8 rano i jadę na St Kilda. Głównym powodem, dla którego chciałem tam pojechać było miejsce, w którym swoja karierę rozpoczynał jeden z moich ulubionych muzyków - pan Nick C. The George Lounge nie pełni już swojej funkcji ale budynek ciagle istnieje.
Skoro już tu jestem to podjeżdzam na molo w nadzieji na pingwiny. Pogoda byla jednak tak paskudna, że żaden rozsadny pingwin nie będzie siedział na zewnatrz. Wracam więc do samochodu i kieruję się na Torquay, gdzie zatrzymuję się w informacji turystycznej, co okazuje się naprawdę dobrym pomysłem. Obsługa jest bardzo pomocna i wyekwipowany w mapy jadę dalej.
Zatrzmymuję się na chwilę w Torquay, głównie żeby rzucić okiem na Point Danger.
Po drodze zatrzymuje sie jeszcze na Bells Beach i w paru innych punktach widokowych.
Pani w informacji mówi, że w Anglesea można zobaczyć kangury - żyja sobie na polu golfowym. Nie za bardzo odpowiada mi ta koncepcja, bo wolałbym się z nimi spotkać gdzieś w totalnej dziczy, ale boję się, że mogę nie mieć okazji.
Ogólnie to żyja tam na wolności, tzn moga sobie iść gdzie chca, pole jest tylko trochę ogrodzone, ale wyglada na to, że czas głównie spędzaja właśnie tam. Za wejście na pole płaci się 12.50 za objazdówkę meleksem. Jak się okazało później kangurów już nie spotkałem, więc ogólnie jestem zadowolony, że się tam zatrzymałem.
Dłuższy przystanek robie sobie w Lorne, które jest całkiem sympatycznym miasteczkiem i wcinam tam lunch.
Jadę też nad wodospad Erskine i na punkt widokowy. Oba miejsca warte uwagi jednak pożeraja trochę czasu.
Jadę więc dalej do Kennth Park, gdzie można zobaczyć koale. W okolicy parkingu jest tylko jeden miś i to dość wysoko. Nie jestem zbyt ukontentowany więc idę droga dobry kawałek dalej. Miałem się już poddać a tu nagle niespodzianka.
Zagadka: ile koali jest na tym zdjęciu?
Trochę za długo mi tu zeszło i uświadamiam sobie, że już nie zdażę na Cape Otway. Jadę więc prosto do 12 Apostołów. Pogoda za Port Campbell robi się coraz gorsza, termometr w samochodzie twierdzi, że na zewnatrz jest 10 stopni. Zatrzymuję się przy apostołach i ledwo mogę ustać na nogach jak wychodzę z samochodu. Wiatr jest taki, że nie jestem w stanie stabilnie utrzymać telefonu żeby zrobić zdjęcie. Okropna pogoda z pewnościa dodaje temu niesamowitwmu miejscu dramatyzmu, ale nie pomaga zbytnio w kontemplacji otoczenia.
Jadę jeszcze do Loch Ard George i wymiękam - pędzę na noclek do motelu w Warrnambool. Właściciel od progu krzyczy do mnie po imieniu - okazuje się, że już czekał tylko na mnie.
Znajduję jeszcze tylko coś do zjedzenia na mieście i idę spać. Plan na kolejny dzień był taki, że wrócę do Melbourne góra przez Grampinas. Kiedy się budzę rano, okropnie leje, więc po śniadaniu w miasteczku decyduję się wracać po GOC i zobaczyć ominięte atrakcje.
Zatrzymuję się the The Bay of Islands, The Grotto i London Bridge i w jeszcze może jednym czy dwóch punktach. Kawa w Port Campbell i wracam na lotnisko w Melbourne.
O samej drodze nie ma co pisać. Zdziwiło mnie, że w środku dnia w jednym z miasteczek po drodze była kontrola trzeźwości - Policja zatrzymuje wszystkich i większość zgania na bok. Kiedy podjeżdzam, akurat maja całkiem kilku dmuchajacych więc każa mi jechać dalej.
Swoja droga 100 km/h na dwu-pasmówce to lekka przesada... Jeździ się ok, co mnie jednak wkurza to że kierunkowskazy sa z innej strony niż normalnie. Ciagle więc właczam wycieraczki zamiast kierunkowskazów i odwrotnie. Nie wiem czy to przypadłość tego akurat modelu czy po prostu w Australii tak maja.
Oto moja towarzyszka podróży:
Trochę mi schodzi znalezienie stacji benzynowej, ale docieram na czas. Bardzo doceniam status z OW bo kolejka do normalnej odprawy jest straszna. Pani musi sprawdzić NZeTa i dalszy bilet.
Lecę w B737 do Auckland. Lot mija bardzo szybko tak jak i procedury graniczne. Tym razem udaje się dostać pieczatke :). Odbieram samochód, loguję się w pobliskim ibisie i do spania...@tropikey - muszę Cię rozczarować, fajerwerków już nie będzie :(.
@Akna - tak w Raglanie. Całkiem ok, tylko właścicielowi paszcza nie chciała się zamknać w ogóle - wyjście z recepcji zajęło mi 15 min :). Mieścina rzeczywiście całkiem wporzo - przynajmniej coś tam jest, bo w takim Port Campbell to nie dość że drogo to dwie ulice na krzyż.W Nowej Zelandii nie mam zbyt wiele czasu więc usiłuje wstać wcześnie co udaje mi się tylko połowicznie.
Ibis, jak to ibis - wiadomo, ale zaleta tego jest jego położenie. Jest też supermarket tuż obok gdzie można sobie kupić coś na śniadanie. Alkohol tylko do 23.
Za cel obieram sobie The Bay of Islands. Trochę daleko, ale przecież dam rade. Dosłownie zaraz za Auckland kończy się dwupasmówka. Widoki na poczatek sa trochę nudne, potem jest trochę winiarni i zaczyna się robić troche ciekawiej. Widoki sa naprawdę przepiękne więc zatrzymuję się parę razy.
W końcu po prawie 4 godzinach docieram do Paihia. No nie żałuję, że tu przyjechałem :). Idę do informacji turystycznej i pani sugeruje przeprawę promem pasażerskim do Russel. Bardzo mi to pasuje, bo chciałem tam pojechać tak czy siak, umknęło mi jednak, że sa promy z Paihia.
Przeprawa kosztuje 14 NZD w dwie strony i trwa ok. 15 min no ibsama w sobie jest trochę atrakcja. Russell to urokliwe lecz bardzo małe miasteczko, trochę łażę po ulicach i w końcu decuduję się na spacer na druga strone półwyspu. Idac scieżka przez las, drogę przebiega mi kiwi. Niestety zanim wyciagnałem telefon to zniknał w krzakach.
Po powrocie do centrum Russell wcinam pizze na lunch i idę na prom spowrotem do Paihia. Jężdzę jeszcze trochę po okolicy i zaczynam zjeżdzać na południe.
Nocleg ogarnałem w miejscowości Orewa - nie chciałem być daleko od lotniska w dniu wylotu przez Pacyfik, a poza tym chciałem jeszcze rzucić okiem na Auckland.
Orewa okazuje się całkiem sympatyczna mieścina. Chodzę trochę po plaży, potem centrum na jedzenie i supermarket. Trochę w sumie padam na twarz więc dość wcześnie melduję się w łóżku z nadzieja, że wyjadę do Auckland zanim zaczna się poranne korki.
Z nadziei oczywiście nic nie wyszło i jadę ok 50 min. Czego na pewno nie brakuje w Auckland - to parkingów. Znalezienie miejsca nie sprawia żadnego problemu. Na poczatek idę na wieżę. Trochę drogo ale ogólnie ok - nie mam za wiele czasu więc przynajmniej obejrzę miasto z góry.
Później trochę spaceruję po okolicy i obok uniwersytetu. Miasto jest dość nieciekawe z tej strony centrum. Bardzo dużo też różnych robót budowlanych.
Idę nabrzeżem w stronę portu i robi się coraz przyjemniej. To już na prawde fajna okolica. Żałuję, że nie będę tu wieczorem. Swoja droga, Hilton ma fantastyczne położenie. Przed samym odjazdem rzucam jeszcze okiem na Ratusz i okolice i zmykam na lotnisko.
Czeka na mnie Dreamliner UA do SF - to mój pierwszy raz w Dreamlinerze! W SF nie zostaję, przesiadam się na samolot do Dallas.
UA niestety w Y, mimo licznych prób nie udało się znaleźć dostępności w C za mile.
Koło mnie siedzi kobieta z ok. 7-8 letnim symem. Ogladam sobie coś ma ekranie, kiedy nagle kobieta klepie mnie po ramieniu i mocno podekscytowana mówi “popatrz, purpurowe niebo”. Wyciaga aparat i zaczyna klepać fotki.
Po sekundzie uświadamiam sobie, że przyciemnono szyby Dreamlinera i stad ten efekt... na zewnatrz jest jeszcze zupełnie jasno... nie chcę jej psuć zabawy więc się noe odzywam.
W SF ladujemy chwilę przed czasem - na przesiadkę mam tylko 2h co w USA wcale nie jest dużo ale jakimś cudem zdażam. Różnica czasu między Auckland i SF to 19 godzin. Mam extra piatek w gratisie.
W Dallas odbieram mojego pick-upa i jadę do hotelu. Jestem trochę skopany więc za wiele nie robię - ale znajduję energię na łososiowego burgera...Grudniowy dzień w Dallas okazuje się być cieplejszy niż kilka dni temu w Melbourne. Po śniadaniu wskakuję w RAM-a:
i jadę do downtown. Nigdy nie jeździłem pick-upem, więc stad pomysł na jego wypożyczenie. Muszę przyznać, że całkiem mi się podoba. Parkuję tuż przy Dealey Plaza i robię obchód okolicy. Okazuje się, że dzisiaj jest parada świateczna. Zjeżdza się coraz więcej ludzi i wiele ulic jest zamkniętych dla ruchu.
Downtown jest dość fajne moim zdaniem, ale brakuje tam tego “czegoś”. Mam tu bardzo mało czasu, trudno więc do końca ocenić, ale miejsce wydaje się trochę nudnawe.
Muszę się powoli zbierać na lotnisko, jeszcze tylko drobne zakupy, oddaję auto i zaraz odlatuję do Chicago, gdzie odwiedzam rodzinę, więc relacja zawieszona do poniedziałku.
Na lotnisku idę do lounge American Airlines - to nie jest mój pierwszy raz u nich, więc nie było to zaskoczenie, ale dalej nie mogę się nadziwić zwyczajowi dawania napiwków barmanowi w lounge... to już sa napiwki level expert. Zreszta w ogóle te saloniki AA to pozostawiaja wiele do życzenia.Lot do Chicago mija bezproblemowo – na uwagę zasługuje wyłącznie wyjątkowo niemiła stewardessa. No i tutaj następuje fast – forward do poniedziałku. Do Europy wybieram się Iberią – nigdy jeszcze nie leciałem tą linią w C, więc jestem dość ciekawy jak to wygląda.
Iberia lata z Terminala 3 – więc jedyna dostępna opcja to lounge AA. Tym razem nie jest aż tak tragicznie, pewnie dlatego, że nie jestem głodny, więc totalnie ignoruje jedzenie, a raczej jego bardzo kiepski wybór. Boarding mamy nieco opóźniony, ale idzie sprawnie, więc wreszcie mam okazje zapoznać się z siedzeniem. Sam układ jest całkiem ok lecz muszę przyznać, że rozczarowany jestem super badziewnymi słuchawkami (bez noise cancellation), oraz brakiem jakichkolwiek schowków na drobiazgi. Sterowanie systemem rozrywki też pozostawia wiele do życzenia – sam ekran jak i „pilot” strasznie topornie reagują na dotyk. Zresztą sam wybór filmów i muzyki jest dosyć kiepski.
Jeżeli chodzi o jedzenie i wybór wina to jest już zdecydowanie lepiej. Jak na samolotowe dania, jest nawet smacznie, ale nad prezentacją mogliby popracować. Po serwisie rozkładam łóżko i próbuję spać, ale jakoś średnio mi to wychodzi. Nie wiem czy to dlatego, że w sumie jest dopiero wczesne popołudnie, czy to dlatego, że łóżko wydaje mi się niezbyt wygodne. Rezultat jest taki, że przesypiam ledwie 1.5 godziny. W Madrycie lądujemy w strasznej mgle, ale o czasie.
Dalszy lot mam dopiero o po 17, więc wybieram się „na miasto”. Na początek jednak odszukuję salonik dla przylatujących, o którego istnieniu dowiedziałem się całkowicie przypadkiem. Z jakichś przyczyn nie jest jakoś specjalnie reklamowany.
Prysznic i śniadanie poprawia mi trochę humor, więc zostawiam bagaż w przechowalni (10 EUR) i wsiadam w metro. W Madrycie byłem już ze dwa razy, więc jakiegoś specjalnego planu nie mam – po prostu wolnym tempem łażę sobie po głównych ulicach w centrum. Bardzo lubie to miasto więc czas mija szybko, przysiadam to na kawę to na kanapkę i czas wracać na lotnisko.